„Robiłam to już. Wiele razy. Zamykałam oczy i odchodziłam.”
Autor: Stephenie Meyer
Tytuł: „Intruz”
Oryginalny tytuł: „The Host”
Przekład: Łukasz Witczak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Ilość stron: 560
Nikt mi nie powie, że nie zastanawiał się nad dalszą egzystencją planety. Wielu z nas wyobrażało sobie, iż ludzkość wyginie przez nieustające wojny, naukowcy badają tezy pochłonięcia Ziemi przez samo Słońce czy też Wielkiego Wybuchu, gdy uderzy w nas ogromny meteoryt (czy też coś innego).
Są również domysły, iż naszą planetę zaatakuje epidemia zombie, którzy będą skrzeczeć jak zepsute radio, rzucając się na nas, by zjeść te cudowne mózgi, które są ich pożywieniem (u mnie go nie znajdą, więc jestem bezpieczna ^^). Również były przebłyski informacji, że przejmie nad nami kontrolę inny świat, który podbije wszystkie kontynenty. I to było powodem napisania „Intruza”.
Melanie jest jednym z nielicznych ludzi, którzy nie zostali przejęci przez obce organizmy. Wraz z bratem i ukochanym walczy o każdy nowy dzień, by nie dać się złapać, ale również czerpać z życia jak najwięcej.
Ale stało się. Melanie zostaje przejęta przez Intruza po swojej próbie samobójczej. Miała ona nadzieję, że to przeszkodzi im w kradzieży nowego ciała, a tym samym odkrycia informacji o istnieniu innych. Jakże ona się myliła.
W jej organizm zostaje wszczepiona dusza imieniem Wagabunda. Ta delikatna istota poznaje nowy świat i pomaga swoim odkryć tajemnice ciała, w którym koegzystuje. Jednak ono jest odporne na jej sposoby zdobycia wiedzy.
Bo Wagabunda nie domyśla się, iż nie jest tam sama.
Wraz z nią nadal jest Melanie, która jest gotowa na wszystko, by tylko ochronić ukochane osoby.
„Zawsze mi się wydawało, że warunkiem człowieczeństwa jest choćby odrobina współczucia i miłosierdzia.”
Kiedyś wiele razy próbowałam przeczytać tę książkę, lecz po dwóch, trzech pierwszych rozdziałach odkładałam ją, by zanieść do biblioteki. Nie umiałam się wczuć w tę historię. Dopiero zwiastun filmowy oraz wielka nagonka na „Intruza” spowodowały, że spróbowałam raz jeszcze. I się udało. Książka pochłonęła mnie całkowicie, iż dzisiaj mogę mówić o chorej fascynacji nią. Gdy tylko mogę to sięgam po nią, by raz za razem rozkoszować się tą historią. Ale jakie jest moje zdanie o niej?
Stephenie Meyer poznałam poprzez bestsellerową sagę „Zmierzch”, która ma tysiące fanów, ale również swoich przeciwników. Osobna historia, gdzie nie ma wampirów podziałała na mnie pozytywnie, gdyż w życiu przydaje się pewna odskocznia.
Akcja rozgrywa się wiele, wiele, wieeele lat później. Cały świat żyje w pokoju, nie ma wojen ani kłótni. Wszyscy są równi wobec siebie, traktują każdego z szacunkiem. Wymazano takie słowa jak: agresja, egoizm, rywalizacja. Taki idealny świat, ale czy na pewno?
Główną narratorką historii jest Wagabunda – dusza, która ma za sobą wiele żyć. Zwiedziła prawie wszystkie planety, dzięki czemu zasługuje na swoje wyjątkowe imię. Nie jest to jednak typ Intruza, który jest waleczny. Wręcz przeciwnie – jej potęgą jest działanie w grupie. Dlatego też, gdy odkrywa w swojej głowie głos prawdziwej właścicielki ciała jest przerażona. To jednak nie przeszkadza jej walczyć z Melanie.
Wanda i Mel to dwa przeciwieństwa, które razem tworzą wspaniały duet. Dusza jest znana ze swojej łagodności, altruizmu oraz rozszerzania swej miłości dookoła, gdy Melanie to osoba waleczna, momentami wredna, sarkastyczna. Wiele je dzieli, lecz gdy przyjrzymy im się bliżej to możemy odnaleźć wspólny mianownik – chęć ochrony ukochanych.
Jak to bywa w książkach dla młodzieży i tutaj znalazło się miejsce na magiczny, wręcz prehistoryczny trójkącik miłosny. Żeby było jeszcze lepiej to mamy go w takim stanie: Wagabunda – Melanie – Jared oraz Wagabunda – Jared – Ian. Brzmi dumnie, czyż nie? Nie. Taka zabawa już praktycznie nikogo nie kręci (mów za siebie!). To jednak dodaje pikanterii historii.
Życie w Jaskini, ukrywanie się w niej jest nieco męczące. Cała akcja praktycznie toczy się między tymi pokrytymi pyłem skałami. Niektórych może to nużyć, gdyż to tak naprawdę odbiera frajdę poznania całkowitego świata Dusz. Poniektóre momenty pokazują go w jakimś świetle, lecz ja z miłą chęcią poznałabym go bliżej. Okay, może na samym początku mam coś dla siebie, ale brakuje tego większego odkrycia. Autorka skupiła się na walce człowieczeństwa, co również jest świetnym odzwierciedleniem tego, co czuje osoba podczas okupacji.
Drugoplanowe osoby wcale nie zostały dodane z powodu zapchania fabuły. Każda z nich wniosła coś świeżego do historii, by nie drążyć jednego i tego samego tematu. Jamie, Jeb, Kyle, Tropicielka. Ich misja została wypełniona.
Tutaj można poprzeć tezę, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, a czym bardziej – prawdziwy przyjaciel nie pozwoli ci na to, byś ją poznał. Tak jest właśnie z Melanie i Wagabundą. Ich przywiązanie do siebie nie było tylko w kwestii cielesnej. To było coś znacznie głębszego.
Bardzo mocno się zżyłam z bohaterkami „Intruza”. Wręcz czułam, że są to moje książkowe przyjaciółki, gdyż odnalazłam między nami wiele podobieństw. Wraz z nimi przeżywałam radość, opłakiwałam stratę bliskich czy też przerażenie, kiedy okazały się wrogiem publicznym w schronieniu Jeba. W końcu Intruz był dla nich śmieciem, którego trzeba zlikwidować, gdyż segregacja istniała, istnieje i dalej będzie istnieć. Dodatkowe podejrzenia, iż jest ona Tropicielką (kto nie czytał – zapraszam do zagłębienia się w lekturze) jeszcze bardziej prowadziły nas do śmiertelnego przerażenia.
Autorka zachowuje swoje lekkie pióro. Może nie wszystkie opisy i dialogi powalają perfekcją, jednak nic nie przeszkadza w rozkoszowaniu się lekturą. Mogę również śmiało powiedzieć, że idzie o krok dalej od „Zmierzchu” i to również powoduje, że większość woli tę powieść od tamtej sagi. Stephenie Meyer potrafi poruszyć temat śmierci tak delikatnie, jakby mój umysł smyrały skrzydła motyla. Nie każda książka tak potrafi. :)
„Dziękuję, Wando. Siostro. Nigdy cię nie zapomnę.
Bądź szczęśliwa, Mel. Ciesz się życiem. Doceniaj je.
Będę, obiecała.
Żegnaj – pomyślałyśmy obie naraz.”
Podsumowując.
W „Intruzie” znajdziemy wiele aspektów, które można już dzisiaj obserwować: miłość, nienawiść, walkę o życie, przyjaźń, ból, cierpienie, radość, a co więcej – nadzieję.
Ta książka, jak wiele innych, ma pozytywny wydźwięk, ale cóż się dziwić – to Stephenie Meyer. A jakby inaczej!
Serdecznie polecam wszystkim fanom tej autorki, ale również tym, którzy chcą zobaczyć zagładę świata oczami jednej z kobiet. :)
Moja ocena: 4+/5